BESKIDY ULTRA TRAIL
Piekło-Niebo-Piekło czyli opowieść o Beskidy Ultra Trail 60
3 stycznia 2018

1 grudnia 2017 roku godzina 11:57 siedzę przy laptopie, punktualnie o godzinie 12:00 klikam w przycisk [ ZAPISZ SIĘ] to nie będzie kolejny maraton, to będzie pierwszy w życiu 100km bieg po górach. Dlaczego akurat bieg UltraChojnik?

To zasługa biegowego przyjaciela który tak skutecznie zareklamował poprzednią edycję że decyzja została podjęta. Wspólnie z Rafałem wyznaczamy start przygotowań na 1 stycznia 2018. 6 miesięcy później kilka minut przed północą otwieram oczy, wstaję ubieram się za kilkadziesiąt minut stanę  na starcie mojego/naszego pierwszego biegu na 100km na dodatek jednego z najtrudniejszych w Polsce.

Szybki transport na start i w świetle czołówek stajemy na linii startu gdzie przy dźwiękach kapeli Timingeriu wspólnie z innymi biegaczami odliczamy sekundy do startu.

 

„Pierwsze 8km jest płaskie ” to jeden z cytatów Rafała jak się okazało słowo ” płasko” raczej nie dotyczy tego biegu. Latarki oświetlają nam drogę, pokonujemy spokojnie kolejne kilometry, punktualnie co 20 minut pijąc. Od 9 km rozpoczyna się dobrze nam znane podejście zwane Petrovką o długości 5km. To tam jeszcze  marcu zbiegaliśmy jak wariaci w śniegu po kolanach.

W dobrych humorach, dobijamy do pierwszego punktu Petrova Bouda gdziewitaja nas uśmiechnięci wolontariusze Załogi Górskiej z Mariuszem na czele. Szybkie uzupełnienie softflasków, kawałek arbuza i kop w tyłek na drogę tak żegnamy się z tym punktem. Czeka nas spokojna wspinaczka dalej w górę przez Czeskie Kamienie w kierunku Czarnej Przełęczy pod Wielkim Szyszakiem dalej w dół w stronę Martinovej Boudy, Zbieg nie jest łatwy, bardzo techniczny. Po mniejszych i większych kamieniach docieramy do Martinowej Boudy.

mde

Tam jesteśmy blisko pomyłki i podbiegnięcia w kompletnie druga stronę. Jest to w zasadzie jedyny punkt trasy gdzie oznaczenia mogłyby być nieco lepsze. Na szczęście biegacze tuż przed nami się nie myła wiec podążamy za sznurem białych małych światełek. Co chwile popijając i podjadając docieramy do czegoś wielkiego, kilkupiętrowymi betonowego hotelu w samym środku Karkonoszy. Tak- to Łabska Bouda- relikt komunizmu który nasi południowi sąsiedzi chcą burzyć co roku już od lat osiemdziesiątych. Przez kolejne 2 km docieramy do źródeł Łaby.

Dalej wolno biegnąc i kierując się w stronę Łabskiego Szczytu zastaje nas pierwszy ultra wschód słońca. Tutaj nie warto nic pisać. Każdy kto widział wschód słońca w górach wie ze żadne słowo nie opisze tego widoku. Są ta takie chwile w których oboje wiemy dlaczego to robimy.

Cz.2

Po wschodzie słońca i pokonaniu Łapskiego Szczytu, czekał na nas ciężki technicznie zbieg z mnóstwem kamieni które skutecznie utrudniały zbiegi. Sporadycznie pojawiające się drewniane mostki dawały chwilę wytchnienia. Jednakże kolejne kilka km zbiegu od schroniska pod Łabskim Szczytem do Drogi pod Reglami zapamiętamy na długo.Niby w dół, a szybciej byłoby tym szlakiem pod górę. Rumowisko skalne poprzecinane licznymi strumykami powodowały, że musieliśmy maksymalnie zwiększyć uwagę aby przypadkiem nie zakończyć biegu przedwczesną kontuzją. Może to dziwnie zabrzmi ale ucieszył nas widok kolejnego podejścia z Drogi pod Reglami Koralową Ścieżką na Czarną Przełęcz.

Kolejne kilometry były trudne, mocno pod górę niebieskim szlakiem.

Po minięciu Czarnej Przełęczy (po raz drugi tego dnia) ruszyliśmy w kierunku drugiego punktu żywieniowego kierowanego przez Załogę Górską.Szybkie tankowanie plus pół piwka na pół z Rafałem dodało sporo sił. Kolejne km były niby w miarę płaskie a jednak ciężko było biec. Chojnik odkrywał przed nami kolejne tajemnice, których nie widzieliśmy biegając tym szlakiem podczas zimowego obozu. Śnieg skutecznie ukrywał porozrzucane kamienie które ciągnęły się praktycznie od Splinerovej Boudy aż do Słonecznika. Sam zbieg stromym stokiem do Polany był dość przyjemny.

fcveb

Szybki zbieg od Strzechy Akademickiej poprzez Biały Jar do Karpacza dał nam niezłego kopa.

Kilka kolejnych km asfaltowy odcinek w Karpaczu, przejście w las i jesteśmy na przepaku!

Karpacz przepak

52 km Karpacz gdzie czekają nasze rodziny.

Moment z 52 km zapamietam do końca życia, mój 3 letni synek siedzący na murku i czekający na tatę. Po prostu się rozkleilem…..

Na przepaku spedzamy kilkanaście minut, zmiana odzieży, naleśniki, cola Przy okazji namawiamy jednego z uczestników z problemi żołądkowymi aby ruszył z nami. W dobrych humorach opuszczamy punkt, Rafał dziwnie milczy….

W mojej głowie pojawia się obraz jednego z naszych spotkań gdzie analizowaliśmy trasę, odcinek który przed nami to zdecydownie najtrudniejszy fragment trasy. Podejścia Doliną Łomniczki pod Dom Sląski  nie pamiętam lub nie chcę pamiętać .Z opowieści Rafała wiem że było ze mną strasznie cieżko i trwało to bardzo długo. Kiedy wreszcie dostaję się na górę,klade sie przy Domu Śląskim, nie mam siły na nic, rezygnuje. Rafał który do tej pory cały czas zagrzewał do walki, mówi „Miki nic za wszelką cene” Tego sam nie widziałem, ale Rafał tak – służby GOPR na widok leżącego, już ruszały na pomoc. Jednakże Rafał poprosił o chwilkę…Leżę tak minutę.może.dwie….

Wstaje podnosze kije i idę przed siebie zaciskam zęby przed nami najpierw zbieg w dół a później ponowne podejście – Vyrovka kolejna orka pod górę, w moje głowie myśl na następnym punkcie schodzę z trasy.Ostatnie kilometry przed punktem w Splidurovym Młynie ciągną się niemiłosiernie.Trasa jest biegacka, można spokojnie biec, wolontariusze z Chojnik Teamu są obecni w każdym miejscu gdzie można przeoczyć skręt. Jeden z nich wspomaga nas nawet wodą, wodą ze strumyka, co za smak!

Marzymy o zimnym piwie.

W końcu jesteśmy w Czechach!

Zatrzymujemy się praktycznie w każdym pensjonacie jednakże nie udaje nam się zastać żadnego otwartego.

Wreszcie po ok 70-paru km docieramy do punktu kierowanego przez  zespół Ultrakotliny. Widać, że chłopaki są już nieco zmęczeni i czekają aż wreszcie ostatni ultrasi z dystansu Ultra miną ich punkt. Na punkcie jest juz niewiele do zjedzenia. Kilkunastu ultrasow w  milczeniu przeżuwa bułki, czuć atmosferę zmęczenia.

Marzymy o coli – brak

Pytamy o piwo – brak

Jest za to zupa i bułki. Zjadamy! Ja ze smakiem, Rafał niekoniecznie. Jak się okaże później zupa ta będzie go mocno „męczyć” na podejściu nr3 po stronie czeskiej. Nikt z ludzi których zostaliśmy na punkcie nie rusza sie z miejsca, minuty.płyną powoli, nerwowo spożywamy swój posiłek. Chwytamy kilka kawałkow arbuza i ruszamy w trasę. Kryzys mija, powoli zmieniam swoje nastawienie, głośno rozmawiamy otym, że jeszcze tylko dwie góry i ponad 6 godzin. Tak docieramy do ostatniego punktu gdzie można spożyć złotego trunku rodem z Czech. Bez zbytniego namawiania Rafała – zatrzymujemy się na małego browara. O dziwo nie jesteśmy sami.

Inni ultrasi także postanowili zażyć kilkuset dobrych kalorii..

Jeden z nich z dystansu 70km postanowił nawet zatrzymać tam się na dłużej i poczekać na podwiezienie na metę.

Ale nam nie to w głowach.

Zaczyna się kolejne, chyba najgorsze podejście pod Loucni Boude. Kryzys dopada także Rafala, stajemy oparci na kijach, wiemy ze nie ma.wyjścia trzeba iść. Co chwilę zatrzymując się i idąc dalej wolno posuwamy się do góry. Jak się później okazuje przez około 5km robimy 700m w pionie, sporo a my już od kilkunastu godzinach w trasie. Po dłuższej chwili udaje nam się dotrzeć na górę. Jestem nieco zrezygnowany gdyż wiem że jest duża szansa, że nie zmieścimy się w limicie. Rafał przelicza szybko czas i mówi „damy radę ale musimy przyspieszyc”.  Małymi odcinkami biegniemy, potem trochę idziemy. Tak troszkę podstępem ale jednak udaje się Rafałowi namówić mnie na bieg, aż do momentu kiedy wpadam w… kosodrzwinę, tak tak być w górach to trzeba zatrzymać się w klepach. Na szczęście upadek nie jest groźny a podwójna dawka magnezu stawia mnie na nogi.  Skurcze odpuszczają i wraca humor a z nim wraca energia.Zbiegamy po kamieniach które kilkadziesiąt km wcześniej były dla nas zbyt trudne i.wymagające. W dobrych humorach.wpadamy na kolejny punkt na 82km ai raczej na resztki punktu. Ponownie spotykamy Mariusza z Załogi Górskiej, chwytamy co mają, troszkę coli, po bułce uszykowanej w przepakach i w drogę.

Pozostaje nam niecały półmaraton do zrobienia, końcowe kilometry zaczynamy naprawdę żwawo. Tak docieramy do początku kolejnego podejścia…już ostatniego…z Bilego Kamena do Martinowej Boudy. Podejście daje nam w kość ale myśl że zaraz będziemy na górze, a potem tylko w dół dodaje sił trzecia wizyta jednego dnia na Czarnej Przełeczy jest krótka, nie mamy czasu, trzeba napierać aby zmieścić się w limicie. Zbieg Petrovką pokonujemy kolejny raz ocierając się o tempo 6:00/km. Ciekawe ile może wytrzymać ludzki organizm, śmiejemy się że tempo dobre jak na setny kilometr biegu. Ostatni punkt pod Petrovką mijamy w ekspresowym tempie…zostało ostatnie 10km. Tak nam się wydaje i na tyle mamy obliczonego czasu. Aż tu nagle, pierwszy raz dzisijszego dnia, okazuje się że jednak jest mniej.

Jeden miły wolo mówi „Koledzy – osiem, max osiem km”.

Napieramy. Rafał chce biec ale nie mam już sił więc spokojnie idziemy. Dobrym krokiem docieramy do Chojnika. Niby małej górki w porównaniu do tego co przeszliśmy tego dnia. Jest już prawie ciemno, ale szkoda nam czasu na wyjmowanie czołówek. Kiedy przed nami wyłaniają się schody prowadzące na Chojnik przypomina mi się baśniowa kraina rodem z Tolkiena.(może to jakieś omamy były) Pomimo olbrzymiego zmęczenia schody pokonujemy dość sprawnie, mija kilka dobrych minut i jesteśmy na górze. Siadam na chwilę, kilka głębszych oddechów i ruszamy trudnym zbiegiem w dół.

1,4km do mety, wiemy że to zrobimy, piekielnie niewygodny zbieg pokonujemy bez czołówek, idąc na czuja i nagle słyszymy głos kogoś wołającego w naszym kierunku……

to MARIO!!!

wyrwał z linii mety na chojnik po to by nas zdopoingować do końcówki.

Ostatni kilometr lecimy w tempie 5:00 cały czas dopingowani przez Mariusza, poruszamy się już po asfalcie ostatnia prosta do mety!

Słychać już doping i krzyki ludzi, wiemy że się udało.

Wpadamy na metę gdzie medale wręczają nam nasze dzieci. Cała rodzina razem! na to wszystko podchodzi jeszcze mój uczeń Filip Fręśko zeby mi pogratulowac.

zatrzymuję zegarek 20h29minut….

czas na mecie spędzamy z rodzinami, kompletnie wyczerpani ale piekielnie szczęśliwi! Udało się!!

 p.s.

To był najtrudniejszy mój bieg w dotychczasowej przygodzie z bieganiem. Przez błędy żywieniowe ( zbyt mało jedzenia) bieg kosztował mnie sporo sił. Nabrałem pokory przed dystansem 100km. Nie ukrywam że nie skończłbym tego biegu gdyby nie wsparcie Rafała i jego pozytywne motywowanie przez większą część biegu. Pierwszy raz doświadczyłem biegu na tzw. „limicie”. Bieganie ultra niesie ze sobą zbiór różnych emocji czasem to euforia i radość z ukończenia, czasem ból, smutek czy strach ale główną rolę w tym wszystkim odkrywają ludzie. Mariusza poznałem podczas swojego pierwszego biegu górskiego 2 lata temu, dziś jest nie tylko wolontariuszem ale również szefem i przede wszystkim wymiataczem biegaczem. Człowiek o niesamowitej energii, kiedy przybiegł po nas na Zamek Chojnik był po kilkunastu godzinach pracy jako wolontariusz ( SZAPOBA!!!!) z Rafałem znam sie niecały rok, przypadek sprawił że poznaliśmy sie na trasie biegu podczas zeszłorocznego Dolnośląskiego Festiwalu Biegowego. Dziś smiało mogę powiedzieć że jesteśmy przyjaciółmi i dobrze się dogadujemy, nawet przez ponad 20 godzin 🙂 Nie sposób wspomnieć o wsparciu i wyrozumiałości rodziny która również na swój sposób przeżywała ten bieg! 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *